Zdjęcie z mojej pierwszej wycieczki do Budapesztu. Sierpień 2010 |
– Proszę pani, dla mnie najdziwniejsze było to, że oni [koledzy Nemeczka] w ogóle nie przejęli się jego śmiercią. Zachowywali się tak, jakby nic się nie stało! – powiedział M. na pierwszej lekcji poświęconej lekturze.
Aby rozmawiać o reakcji kolegów Nemeczka na jego śmierć konieczne jest przeczytanie na głos na lekcji dość obszernego fragmentu lektury. Oczywiście przed przeczytaniem fragmentu odpytałam klasę, co pamięta w związku z okolicznościami śmierci bohatera. Uczniowie mówili o „kąpieli” w stawie, o tym, że Nemeczek wymknął się z domu mimo zakazu matki…
Czytanie zaczęliśmy mniej więcej w tym miejscu, w którym do Nemeczka przychodzi z uroczystymi przeprosinami Związek Kitowców. Jest tam wyraźnie napisane, że niektórzy z nich płaczą, a raczej – usiłują nie płakać. Po tym zaś, jak Erno umiera, wycofują się w ciszy.
(Poniżej link do mojej tablicy na Pintereście, gdzie zebrałam kilka okładek „Chłopców…”, a nawet… znaczki pocztowe z nimi!)
Najważniejsze dla mnie jednak były dwa fragmenty. Pozwolę sobie je przytoczyć, choć pierwszy jest dość obszerny (cytaty z przekładu T. Olszańskiego).
Bez celu włóczył się po ulicach. Jakoś podświadomie omijał Plac Broni i pobliskie uliczki. Myśl o tym, że w tym smutnym dniu mógłby znaleźć się na Placu, sprawiała mu po prostu ból.
Ale gdziekolwiek spojrzał, i tak wszystko przypominało Nemeczka.
Ulica Üllöi…
Tędy przecież szli razem w trójkę z Czonakoszem, kiedy po raz pierwszy wybrali się
na przeszpiegi do Ogrodu Botanicznego.
Ulica Köztelek…
Przypomniał sobie, jak pewnego razu, wracając przed południem ze szkoły zatrzymali
się na samym środku tej ulicy i Nemeczek z wielką powagą zrelacjonował, w jaki sposób
Pastorowie zabrali chłopcom kulki w Ogrodzie Muzealnym. A potem Czonakosz podszedł do budynku fabryki tytoniu i zgarnął nieco tabakowego pyłu z Ŝelaznej kraty piwnicznego okienka. Jakże głośno potem kichali!
Okolice Muzeum…
Boka znowu zawrócił. Czuł, że im bardziej stara się ominąć Plac Broni, tym bardziej
go właśnie w tamtą stronę ciągnie. A kiedy wreszcie postanowił, że bez żadnego krążenia wokół, śmiało i prosto, najkrótszą drogą pójdzie niezwłocznie na Plac, wówczas poczuł ogromną ulgę. Przyśpieszył kroku, aby czym prędzej znaleźć się na Placu. I im bliżej był swego królestwa, tym większy spokój ogarniał jego serce. Na ulicy Marii zaczął biec, aby jak najszybciej znaleźć się na miejscu. A kiedy w ciemniejącym coraz bardziej mroku dobiegł do rogu ulicy i zobaczył tak dobrze znany szary parkan, Ŝywiej zabiło mu serce. Musiał się zatrzymać. Teraz nie miał się już po co śpieszyć. Był przecież na miejscu. Wolnym krokiem podszedł do otwartej furtki, obok której stał oparty o płot Jano i palił fajkę. Kiedy zobaczył Bokę, powitał go z uśmiechem.
Zatrzymał się w miejscu, w którym Nemeczek powalił na ziemię Feriego Acza niczym Dawid Goliata. Pochylił się i szukał śladów stóp, śladów małych, kochanych stóp, które tak samo znikną z tego piasku jak ukochany przyjaciel zniknął z tego świata. Ziemia była w tym miejscu stratowana i żadnych śladów nie sposób już było rozpoznać. A przecież Boka natychmiast rozpoznałby ślady Nemeczka, bo były tak małe, że zadziwiły nawet czerwonych, kiedy owego pamiętnego dnia odkryli je w ruinach Ogrodu Botanicznego. Stopy Nemeczka mniejsze były nawet od stóp Wendauera…
– Wiesz co, Barabasz – powiedział jeden z nich – jesteśmy teraz akurat w tym miejscu, w którym Nemeczek ocalił nasz Plac.
Milczeli chwilę. Po czym znów odezwał się ten sam głos:
– Wiesz co, Barabasz, pogódźmy się w tym miejscu raz na zawsze, ale już tak naprawdę. Nie ma sensu, żebyśmy się ciągle ze sobą kłócili.
– Zgoda – powiedział ze wzruszeniem w głosie Barabasz – ja też chcę się z tobą pogodzić. Przecież po to przyszliśmy tutaj.
Znów zapanowała cisza. Chłopcy stali w milczeniu naprzeciw siebie, czekając, kto pierwszy wyciągnie rękę. Wreszcie odezwał się Kolnay:
– No to zgoda!
Barabasz, ciągle wzruszony, odpowiedział:
– No to zgoda!
Podali sobie ręce, a potem bez słowa padli sobie w objęcia.
A więc w końcu i to nastąpiło! Stał się cud. Boka patrzył na tę scenę ze szczytu fortecy, ale nie zdradził swojej obecności. On również chciał być sam, a poza tym czuł, że jest im potrzebny jak dziura w moście.
Po chwili obaj chłopcy ruszyli w stronę ulicy Pawła, cicho ze sobą gawędząc.
– Na jutro jest dużo z łaciny – powiedział Barabasz.
– Tak – odparł Kolnay.
– Ty masz dobrze – westchnął Barabasz – wczoraj odpowiadałeś. Ale ja już dawno nie byłem pytany i teraz na mnie kolej.
– Słuchaj – powiedział Kolnay – z drugiego rozdziału wykreślone zostały wiersze od dziesiątego do dwudziestego trzeciego. Czy masz to zaznaczone w książce?
– Nie.
– Nie będziesz się chyba uczył tego, co zostało opuszczone? Przyjdę do ciebie i pokażę ci ten fragment.
– Dobrze.
Myślą już tylko o lekcjach! Jak szybko zapomnieli! Nemeczek umarł, pan profesor Rac żyje, jutrzejsza lekcja łaciny jest realnym faktem, a najważniejsze, że obaj chłopcy są cali, zdrowi i że czekają ich codzienne obowiązki.
Janosz Boka z wielką powagą wpatrywał się w blat ławki i po raz pierwszy zaczął w głębi swojej młodej duszy pojmować, czym właściwie jest życie, w którym smutki i radości tak dziwnie splatają się w jeden wspólny los.
Bardzo dobry pomysł na lekcję!
Dziękuję za trop. Wykorzystam 🙂
MajaK