Kilka dni temu stwierdziłam, że rozpocznę nowy cykl, #Muzeowanie, w którym będę się dzieliła spostrzeżeniami na temat tego, co interesującego widziałam w muzeach, które odwiedziłam.
Dziś, dzień po powrocie z Kopenhagi, doszłam do wniosku, że warto byłoby w tym miejscu od czasu do czasu napisać też coś o moich wędrówkach: miejskich, górskich, rowerowych… W końcu nie ukrywam przed uczniami, że podróżowanie to jedna z moich pasji i że podróże rzeczywiście kształcą. Swoje doświadczenia wykorzystuję od czasu do czasu na lekcjach.
Chciałabym zainaugurować ten cykl wpisem z mojego dawno założonego i dawno nieaktualizowanego bloga, który miał służyć tylko opisywaniu podróży… Nie wyszło, zwyciężyła pasja nauczycielska :). Mam nadzieję, że ten i kolejne wpisy natchną kogoś do ruszenia w świat :).
Rzym, styczeń 2014
Czas trwania wycieczki: 3 dni.
Doleciałam samolotem linii WizzAir.
Po mieście poruszałam się głównie pieszo, kilka razy przejechałam się metrem i autobusem (z Via Appia).
Spałam w hostelu Orsa Maggiore.
Nieczęsto podróżuję sama – nie licząc oczywiście podróży do domu rodzinnego i samotnych włóczęg rowerowych dookoła Orzysza. Do tej pory samotnie włóczyłam się po Wiedniu, Liverpoolu i Rzymie (no i częściowo po Budapeszcie).
Po powrocie zwykle pada to nieszczęsne pytanie: jak było w…? Piszę „nieszczęsne”, choć przecież sama często je zadaję, zdając sobie jednak sprawę z jego ułomności, czy może – niefortunności. Odpowiedź na to pytanie może być taka: dobrze, źle, super, fajnie, spokojnie, gorąco, zimno, ciepło, fenomenalnie itp. Można tak, można też popłynąć wzburzoną rzeką narracji – pod warunkiem, oczywiście, że my mamy ochotę opowiadać, a ktoś ma autentyczną ochotę nas słuchać.
Osobiście z narracją także mam problem. Nie, żebym nie potrafiła opowiadać, nie. Zawsze jednak będzie to opowieść o tym, co się wydarzyło, rzadziej o tym, co się przeżyło, przemyślało, przeszło. Podczas samotnych włóczęg miliony myśli kłębią mi się w głowie, powodując, że jestem w danym miejscu jakby podwójnie albo nawet potrójnie czy poczwórnie. Czas mi się rozciąga i nawet kiedy przystaję na chwilę lub przysiadam na jakiejś ławce galopada myśli na tematy różne nie pozwala mi odpocząć :).
W
Rzymie moim towarzyszem było poczucie nieprawdopodobieństwa. Raz po raz miałam wrażenie, że tracę zmysły – wszystko przez to, co Freud napisał o Rzymie w
Kulturze jako źródle cierpień. Myślę, że gdybym nie znała tych kilku akapitów o Wiecznym Mieście nadal by mnie ono zadziwiało, ale nie nasuwałoby mi skojarzeń z własną mą psychiką. [O,
tu można przeczytać, co Freud napisał; strony 169-170.]
W Rzymie jest wszystko. To wszystko, o czym czytaliśmy w podręcznikach do historii jeszcze w szkole podstawowej, to wszystko, o czym czytaliśmy w mitologii, to wszystko, co na ruinach warstwami narastało, zarastało i ciągle zarasta. Po prawej pomnik Wiktora Emmanuela II, po lewej Kolumna Trajana, której parafrazę widziałam kilka miesięcy wcześniej na placu Vendome w Paryżu… I tak cały czas, wszystkie te kamienie w dziwnym dziejowym splocie.
Krótko mówiąc: Rzym ma warstwy. Warstwy te tak głośno przemówiły do mojej wyobraźni, że w zasadzie wszystkie zdjęcia z tego miasta podporządkowałam temu spostrzeżeniu.
Wrażenie rzymskiego szumu dziejowego nadal jest we mnie tak silne, że kiedy myślę o tym mieście, czuję się tak, jakbym w nim nie była fizycznie, a tylko… Hm, chyba we śnie. Jakby to miasto nie było zrobione z kamienia, a z myśli. I jeszcze z tego słodkiego, ciepłego powietrza, które jest drugim silnym nieprzekazywalnym wspomnieniem, jakie po sobie zostawił Rzym.
Co za uliczki! Magia.
Widzę, że nowy blog to częstsze wpisy;) Tak trzymaj!
No taką mam nadzieję, że częstsze. Nie ma już terroru zdjęć :D.
Samotne podróże chyba muszą być pełne przemyśleń 🙂 .
Podobają mi się zdjęcia, wygląda na to, że pogoda dopisała. Pozostaje liczyć na to, że na tym blogu będą częściej pojawiać się wpisy ;).
Rzym to miasto niezwykłe… Myślę, że trzy dni w Rzymie to zdecydowanie za mało… Ja byłam tam ponad tydzień a i tak mam zamiar tam wrócić, bo wielu miejsc nie zdążyłam zobaczyć…