#Wędrowanie: Jak było w USA? Część 1.


Uncategorized / czwartek, marzec 24th, 2016
Dziś, z uwagi na to, że rozpoczęliśmy ferie świąteczne, zrezygnowałam z publikacji wpisu o Halinie Poświatowskiej i Johnie Greenie. Tych kilka wolnych dni to dobra okazja, by rzucić pierwszą część relacji z mojej podróży do USA w 2014. Ten wpis, podobnie jak rzymski, został zaimportowany z mojego starego i dawno nieodświeżanego bloga (data pierwszej publikacji: 31.07.2014).

Na blogu możecie poczytać jeszcze o mojej podróży do Kopenhagi. Piszę o tej nienauczycielskiej, nieszkolnej stronie mojego życia, bo belfer też ma przecież czas wolny i ludzką twarz :). Choć akurat podróż do USA była służbowa…

Gdzie? Columbia, South Carolina, USA
Kiedy? Czerwiec 2014
Cel: konferencja naukowa

Jakiś czas temu w poście Jak było w Rzymie? pisałam o tym, jak niefortunne jest pytanie o to, jak było gdzieś, gdzie byliśmy. Że nie da się opowiedzieć komuś, kto z nami nie był, jak rzeczywiście było w miejscu, które odwiedziliśmy.  

Po powrocie z wycieczki rowerowej po Podlasiu nikt raczej nie pyta z wypiekami na twarzy, jak tam było (a szkoda!), za to wyprawa do USA robi już nieco większe wrażenie, a słuchacze oczekują… No właśnie nie wiem, czego oczekują… :). 

Ja, lecąc w czerwcu do Columbii w Południowej Karolinie, nie miałam jakichś wielkich oczekiwań. Chciałam kupić kilka książek, poznać ciekawych ludzi i – przede wszystkim – nie zbłaźnić się. Na swoim polu zawodowym jeszcze nigdy jakoś specjalnie się nie zbłaźniłam, ale… No wiecie, ludowa mądrość mówi, że zawsze musi być ten pierwszy raz. Ja zaś bardzo nie chciałam, by miał on miejsce w czerwcu tego roku. 
Zacznijmy więc może od celu… Po co pojechałam do Stanów i dlaczego tylko na pięć (5!) dni? Na początku marca spadła na mnie (tzn. mailem nadeszła) wiadomość – dostałam się na doroczną konferencję Children’s Literature Association. Jako pracownik naukowy brałam już oczywiście udział w konferencjach, ale nigdy w międzynarodowej z obowiązującym podczas obrad językiem, który nie byłby polskim. A skoro konferencja w USA to, sami rozumiecie, język obowiązujący – angielski. Dzięki Bogu zapisałam się w październiku na kurs, który nie tylko poszerzył poją znajomość języka królowej Elżbiety ;), ale także dodał nieco pewności siebie. Powiadam Wam, gdyby nie ten kurs, nie zgłosiłabym się na konferencję! A tak – byłam w stanie sama napisać tekst swojego wystąpienia i stworzyć prezentację! (Oczywiście wszystko sprawdził mój nauczyciel, ale, wierzcie mi, wielu błędów tam nie było 🙂 ).
Odpuśćmy sobie na razie opis mojej paniki jakieś cztery tygodnie przed wylotem i przejdźmy do samego wylotu…
Leciałam z Warszawy z przesiadką w Paryżu i Atlancie. W Atlancie, po zeskanowaniu moich odcisków palców, zrobieniu zdjęcia i krótkim wywiadzie – po co, na co, dlaczego wjeżdża pani do naszego kraju mlekiem i miodem płynącego – zostałam wpuszczona na terytorium Stanów. Sześć (6!) godzin kwitłam na lotnisku w Atlancie, czekając na 40-minutowy lot do Columbii. Było to chyba najbardziej męczące 6 godzin w moim życiu. Pod koniec robiłam już zdjęcia tapicerowanym fotelom dla oczekujących na loty i wypiłam naprawdę, naprawdę niedobrą kawę.  W końcu jednak udało się! Siedziałam w samolocie do Columbii!
Widok przez okno na lotnisku w Atlancie. Z zazdrością patrzyłam na ulatujące w dal samoloty…
Lecąc do USA nie lękałam się już (jak jeszcze niedawno) terrorystów ani tego, że wpadnę do oceanu, ale tego, że linie lotnicze zgubią moją walizkę z tyloma pięknymi i nowymi rzeczami, które kupiłam na wyjazd (a które w większości się nie przydały). Na szczęście jednak walizka doleciała razem ze mną do Columbii, odebrałam ją i, ciągnąc bagaż powoli za sobą, wyszłam przez automatyczne szklane drzwi na postój taksówek… Poczułam się tak, jakbym weszła do nagrzanego piekarnika, do którego ktoś wstawił miskę wody. Jeśli byliście kiedyś w saunie parowej, to będziecie wiedzieć, czym jest większa wilgotność powietrza… Tak, po tym uderzeniu gorącej wilgoci przestałam się dziwić, że w Stanach wszędzie jest klimatyzacja. Mało tego – na tym wyjeździe ją polubiłam! W przeciwieństwie do tej polskiej nie spowodowała u mnie ani wysuszenia gardła i przeziębienia, ani wysuszenia oczu czy cery. 
Podsumowując tę część relacji – kiedy ludzie pytają mnie, jak było w Stanach, odpowiadam, że gorąco
Później opowiadam, jak to prawie wyzionęłam ducha z gorąca, idąc ze swojego hotelu do tego, w którym odbywała się konferencja. Miało być 15 minut spaceru, ale dziewczyna z recepcji wskazała mi co prawda dobrą ulicę, ale przeciwny kierunek… Zawróciłam, kiedy droga skończyła się kanałem… 
Podczas właściwego spaceru na miejsce obrad spotkałam, uwaga, uwaga, jedną osobę… Szłam wąskim chodnikiem, który biegł wzdłuż czteropasmowej jednokierunkowej ulicy, przy której w zasadzie nie było drzew. 
W Columbii było zatem nie tylko gorąco, ale też pusto. Jak na zdjęciach poniżej.


Jeśli zaś chodzi o samą konferencję, nie będę się rozpisywać. Na stronie internetowej można znaleźć jej pełen program. Swoje referaty przedstawiali literaturoznawcy głównie ze Stanów, ale były też osoby z Nowej Zelandii, Australii, Meksyku, Włoch, Niemiec, Belgii i trzy z polskich uniwersytetów. Większość wystąpień (95%), które usłyszałam, bardzo mi się podobała. Godne pochwały było to, że prelegenci zachowywali dyscyplinę czasową i w niemal każdym panelu był czas na dyskusję, która nieraz przenosiła się poza sale obrad w tzw. kuluary :). Ja ze swojego wystąpienia jestem w zasadzie zadowolona – ludzie śmiali się w odpowiednich momentach, miałam pytanie z sali, później trzy w owych kuluarach. Przyznam jednak, że w połowie mojego tekstu (czytałam referat) czułam się tak, jakby w ustach miała nie słowa, a szklane kulki :). 
W czasie konferencji poznałam kilka naprawdę ciekawych osób, zajmujących się interesującymi rzeczami. Mam nadzieję, że nawiązane tam kontakty jakoś zaowocują i że Columbia będzie pierwszym, lecz nie ostatnim zagranicznym miastem, które odwiedzę w celach naukowych. 
Jak zatem było w Columbii, oprócz tego, że gorąco i pusto? Panowała tam atmosfera naukowa pozbawiona zadęcia. Rzekłabym, że było to przebiegające w pogodnej atmosferze naukowe spotkanie. Jak zresztą może nie być pogodnym spotkanie ludzi, którzy zawodowo zajmują się literaturą dla dzieci i młodzieży? 🙂

6 Replies to “#Wędrowanie: Jak było w USA? Część 1.”

  1. Wspaniałe doświadczenie. Rzeczywiście, ulice są opustoszałe. Gdzie są ci wszyscy ludzie? W domach, a może ze znajomymi w innych miejscach?

    1. Tak naprawdę to pewnie w pracy byli :). Ale i w godzinach "po pracy" nie widywało się zbyt wielu przechodniów. Kobieta, którą pytałam o najbliższą księgarnię, najpierw mi zaczęła coś tłumaczyć, a potem powiedziała, że pieszo to jest kawałek, a teraz jest za gorąco na spacery. Zakładam więc, że takie tam jest podejście – za gorąco, by chodzić. Więc jeżdżą swymi dobrze klimatyzowanymi autami :).

  2. Jako, ze byłam jedna z tych osob , które zadawały pytanie: Jak bylo?mogę powiedzieć, ze jestem usatysfakcjonowana opowieścia. Poza tym opowieści o Podlasiu tez sluchalam z zainteresowaniem, ale od twojej towarzyszki.

    1. No, to super :). Dodam, że to jeszcze nie koniec! Dziś wieczorem część druga opowieści, a szykuje się trzecia i czwarta… Oj, Podlasie będzie musiało poczekać na relację blogową…

  3. Więc dobrze, powiedziałem.
    Pojadę i zobaczę.
    I opowiem wam jak było w Nowym Jorku.
    I byłem. Pojechałem.
    I byłem. I widziałem
    I stałem, i siedziałem w Nowym Jorku.

    A teraz mówię: nie wiem.
    Nie powiem wam, bo nie wiem.
    Nie wiem jak było w Nowym Jorku.
    Lecz mówię wam: pojedźcie.
    Postójcie. I posiedźcie.
    Bo nie warto nie być w Nowym Jorku.

    Tak mi się skojarzyło 😉

    1. Prawidłowe skojarzenie :). Mnie też cały czas Turnau chodził po głowie, lecz przyznam, że bardziej "Kawałek cienia"… 🙂

Comments are closed.