Z uwagi na to, że ten tydzień i poprzedni były baaardzo intensywne, nie skończyłam ani jednego z rozpoczętych wpisów (jednego o czasie wolnym nauczyciela po raz drugi, drugiego – ponownie o
Papierowych miastach), zapraszam więc na kolejny wpis z cyklu #Wędrowanie. To druga część relacji z podróży do USA
(data oryginalnej publikacji na starym blogu: 1.08.2014). Na pierwszą zapraszam tutaj:
#Wędrowanie: Jak było w USA? Część 1.
Przed wylotem do Stanów miałam tyle roboty, że nie bardzo nawet wiedziałam, jakie atrakcje (oprócz konferencji i przyległych do niej wydarzeń, takich jak wieczór w kinie, prezentacja programu popularyzacji czytelnictwa, przyjęcie, bankiet i spotkanie z ilustratorką i pisarką Anitą Lobel) może mi zaoferować Columbia.
Po przylocie okazało się, że pierwszymi atrakcjami są upał i wilgotność, a następnymi – brak w centrum miasta sklepu spożywczego i księgarni. Serio. Ok, księgarnię jakoś przebolałam, kupiłam kilka książek na lotnisku. Ale żeby ani pół spożywczaka nie było? W Polsce niemal potykamy się o Żabki, tam nie znalazłam ich odpowiednika. Przed śmiercią z pragnienia uratował mnie sklepik w recepcji hotelu (2 dolary za pół litra mineralnej) oraz poustawiane tu i ówdzie
fontanny z pitną wodą. Uważam, że to świetny wynalazek, ciekawe, czy u nas by się przyjął.
Po około dobie pobytu miałam wrażenie, że trafiłam do najmniej interesującego miasta w USA.
Zapewne miałabym nieco inne odczucia, gdybym mogła poruszać się po nim samochodem, zobaczyć nieco więcej niż Downtown… – myślałam. Okazało się jednak, że i w centrum można zobaczyć coś ciekawego. Poznana na konferencji koleżanka z Belgii planowała zwiedzić historyczne domy przy Blanding Street. Przyłączyłam się do niej i spędziłyśmy pouczające popołudnie, dowiadując się kilku faktów z historii miasta i, przede wszystkim, zwiedzając piękne wnętrza. Zanim przewodniczka powiedziała, że nie można robić zdjęć we wnętrzach (ponieważ, uwaga – muzeum nie ma praw autorskich do wszystkich znajdujących się w domach przedmiotów!), udało mi się sfotografować klatkę schodową i fragment salonu. Nie zważając na prawa autorskie do przedmiotów – oto i historyczne wnętrza:
Czułam się trochę jak na planie Przeminęło z wiatrem. Oczyma wyobraźni widziałam Scarlet w krynolinie sunącą po tych pięknych schodach. Niestety, inne rzeczy też człowiek zaczyna widzieć oczyma wyobraźni, kiedy pokazują mu część gospodarczą domu i mówią, że nie było w nim kuchni. Wszystko z budynku obok przynosili niewolnicy, których było prawie 10 razy więcej niż domowników.
Zwiedziłyśmy ten dom (z niego pochodzą zdjęcia wnętrz):
Po powrocie na Main Street okazało się, że dla tego miasta jest jeszcze jakaś nadzieja! Oto bowiem, co ukazało się naszym oczom:
Trafiłyśmy na
Soda City Market, na którym co prędzej nabyłyśmy coś warzywno-owocowego do picia. Moje picie wygląda trochę jak rozpuszczona gleba. Smakowało tez jak gleba. Z pietruszką i imbirem :).
Lokalną specjalnością okazały się natomiast… gotowane orzeszki ziemne. W skorupkach! Swoją drogą, co mówi o kulturze tego miejsca fakt, że lokalnym przysmakiem jest tak skomplikowane danie?
Posilona napojem o posmaku ziemi oraz ziemnymi orzeszkami, ruszyłam Ci ja na mały fotograficzny spacer (a tak naprawdę to do sklepu turystycznego). Okazało się, że nie taka znowu ta Columbia nudna i straszna, jak mi się na początku wydawało.
Wspaniałe zdjęcia. Warto próbować miejscowego jedzenia, a nie tylko i wyłącznie zajadać się Polskimi posiłkami. No bo żeby poznać kraj trzeba poznać jego kuchnię 🙂
W takim razie zapraszam jutro, będzie wpis w całości poświęcony jedzeniu! 🙂
No patrz, a mogłoby się wydawać, że Ameryka to tylko Nowy Jork i Floryda 🙂 No i jeszcze Las Vegas 😉 Fajnie Ci!!!!