#Wędrowanie: Columbia SC – kulinarnie


Uncategorized / piątek, kwiecień 29th, 2016
Kwiecień-plecień dużo pracy… I ani chwili wolnego czasu (o którym pisałam już dwa razy) na pochylenie się nad szkicami rozpoczętych postów. W związku z tym i ze zbliżającą się majówką, znów zapraszam do lektury moich wspomnieć z USA :). Wcześniejsze opublikowałam w postach Z #Wędrowanie: Jak było w USA? Część 1. i #Wędrowanie: Jak było w USA? Część 2. Tym postem zapraszam Was do… stołu 😉 (data pierwszej publikacji: 2.08.2014).

Nie jestem żadnego rodzaju specjalistką od jedzenia. Ja je po prostu lubię :).

Nie mam też w zwyczaju fotografować wszystkiego, co mam na talerzu. Ale kiedy coś jest szczególnie ładne lub w jakiś sposób zadziwiające, to nie waham się ani chwili :).
W USA zadziwiło mnie kilka potraw, które przede mną postawiono… 
Pierwsza kwestia to ich wielkość. Jak piszą, że napój jest duży, to rzeczywiście jest DUŻY. Litrowy smoothie zakupiony na lotnisku był pierwszym dowodem na to, że facet z Super Size Me nie kłamał. W knajpce w Columbii nie było różnych rozmiarów napojów; mój, tak na oko, był półlitrowy. A może nawet ciut większy… Oba smoothies były bardzo słodkie. 
Pozostając chwilę przy kwestii wielkości dań… Między, zdaje się, 15 a 16:00, lokale gastronomiczne serwujące lunche i obiady 😉 były zamknięte… A kiedy już w jednym z nich (jedzenie azjatyckie) zasiadłam, okazało się, że nie mogę zamówić małej porcji, bo to porcja lunchowa, a lunch już się skończył. Teraz, droga pani, mamy dinner i wydajemy większe porcje. Ojej, pomyślałam, i z lękiem zamówiłam talerz krewetek w sosie sezamowym. Moje obawy potwierdziły się – przede mną stał chyba kilogram krewetek! Na szczęście mogłam wziąć to, czego nie zjadałam, ze sobą. Bez dodatkowych opłat za pudełko.
Smoothie lotniskowy
Smoothie z Columbii


Kawa na lotnisku… Espresso, na widok którego każdy porządny Włoch wyciągnąłby nogi… A jeśli nawet nie na widok, to spróbowawszy. Nie jestem kawoszem, ale piłam kawę w Rzymie. Smakowała inaczej. O, patrzcie, nawet gniazdko się zdziwiło. (Te amerykańskie gniazdka są taaaakie śmieszne :D.)
OMG, co za kawa!
Innej kawy w USA nie piłam (oprócz tej w hotelu), ale jestem pewna, że są lokale, gdzie można wypić naprawdę dobrą. Moje doświadczenie nie jest w żaden sposób miarodajne. Dodam tylko, że kawa hotelowa też nie była jakaś super – ale lepsza niż z lotniska.
No, dobra, a teraz pozytywy będą :). Jeśli będziecie kiedyś w Columbii SC, zajdźcie na Soda City Market, o którym pisałam już w poprzednim poście oraz do dwóch lokali. Jeśli nie macie nic przeciwko deserom przed obiadem (ja nie mam!), to wstąpcie najpierw na lody do Paradise Ice. To niewielka lodziarnia prowadzona przez małżeństwo, które samo kręci wszystkie lody, a nawet wymyśla własne smaki! Regułą jest też to, że jakiś smak pojawia się, a potem znika, bo zastępuje go inny. Wiem to, bo wypytałam właściciela :). Wafelki do lodów również wypiekane są na miejscu.
Dwie gałki. Smaków, wybaczcie, nie pamiętam, ale ten z wierzchu był bardzo oryginalny. Smak jakiegoś ichniego napoju gazowanego… (Nie Coli, nie!)
Paradise Ice mieści się przy Main Street, tak samo jak drugi lokal, który jest godny polecenia – Good Life Cafe. A pomyśleć, że zrezygnowałabym z odwiedzenia go! Dwie koleżanki, które się tam pożywiały pierwszego dnia, odradziły ten lokal – bo zimne, bo sałata, bo dziwne… Ja natomiast wiedziałam już z internetów, czym jest RAW food i weganizm i postanowiłam jednak spróbować, zwłaszcza że pogoda sprzyjała jedzeniu zimnej sałaty :).
W menu znalazłyśmy z koleżanką nie tylko spis potraw i składników, z których zostały one wykonane, ale także informację o tym, że warzywa używane w Good Life Cafe są eko, fair trade i cośtam, cośtam… Wiecie, o co chodzi… Odniosłam się do tego raczej sceptycznie…
Sceptycyzm wyparował po pierwszym kęsie sałaty. Jak to możliwe, żeby sałata była tak dobra? WOW. No i jeszcze kalafiorowy ryż w czymś, co udawało sushi. Pyszny! Do dziś zastanawiam się, czemu ja tam deseru nie zamówiłam. Czemu?! (Dodam, że ceny były podobne do tych w większości knajp w okolicy. Zwykle za lunch płaciłam ok. 15 dolarów.)
O, taka byłam szczęśliwa podczas posiłku:
Szczęśliwy ten, komu podano dobre jedzenie :).
Na koniec zaś takie małe zdziwienie, które wprawiło mnie i koleżanki z konferencji prawie w studencki nastrój. W naszym hotelu od poniedziałku do czwartku w określonych godzinach popołudniowych serwowano dla gości przekąski i piwo lub wino (dwa kieliszki na głowę, żeby nie było!). Wino było dobre, ale spójrzcie na kieliszki! 😀
Jak za studenckich czasów…
A teraz pozostaje mi tylko życzyć wszystkim czytającym smacznego! 🙂

One Reply to “#Wędrowanie: Columbia SC – kulinarnie”

  1. Te porcje jedzenia w USA są olbrzymie, a jeszcze na dodatek często mogą być powiększone. Niestety efekty widoczne na wielu przechodniach. Ja kiedy byłam w Stanach zrozumiałam, że zamówienie ,,tea" w większości lokali nie oznacza gorącego aromatycznego napoju, tylko mrożoną chemiczną substancję ,,ice tea" 🙂

Comments are closed.